Nazajutrz po napisaniu tamtej notki, 4 października jechałem w nocy - 400 kilometrów. Droga była pusta, więc gnałem 120-130/h. W środku Polski, w środku nocy nagle na podwójnym zakręcie, kiedy musiałem zwolnić do 30/h, odpadło mi koło. Przednie, lewe. Samochód opadl na lewy przód, zdążyłem jeszcze skręcić na chodnik. Ze dwa metry przejechałem na osi. Koło potoczyło się w bok.
Dwa dni przed wyjazdem mechanik przekładał mi tylne koło do przodu i przednie do tyłu. Niedokładnie dokręcił śruby.
Pierwsza myśl: Gdyby spadło mi minutę wcześniej, na prostej, gdzie prułem szybko, już bym nie żył. Gdybym jechal w dzień, a za mną i na przeciwległym pasie mknęłyby auta, już bym nie żył.
Postałem jakiś czas obok auta i oddychałem.
Wygrzebałem latarkę. Nie mogłem znaleźć lewarka, żeby założyć koło z powrotem. Nieliczne ciężarówki nie chciały się zatrzymać. Bo co? Jakiś facet o północy na ciemnej drodze łapie stopa? Strach.
Usłyszałem jakiś hałaś, zobaczyłem światła z okna. Idę tam. Ludzkie głosy. To piekarnia. To stało się obok piekarni. Na ulicy, na białych płachtach wyłożone chleby do ostygnięcia. Piekarz pożyczył mi lewarek.
Miejscowość nazywała sie Opatowiec. Przed Sandomierzem.
Rano - pierwsza kawa, rześkie powietrze, cudny, przecudny dzień. Żyję.